Codziennie wygląda to mniej więcej tak samo. Po kilku godzinach snu zaczynam pokaszliwać, następnie przechodzi to w regularny kaszel. Po kolejnych paru minutach zaczyna mi brakować tchu, a gardło i tchawica osiągają mistrzostwo świata w charkocie i odchrząkiwaniu. Wtedy trzeba wstać. Znaczy nikt mnie nie wygania z łóżka, ale ja mam wrażenie, że się duszę, bo wszystkie wnętrzności podchodzą pod gardło i zaraz je wypluję. Wtedy trzeba otworzyć okno i napić się wody, to podstawowe punkty terapii. Były też stosowane inne „cudowne” metody, jak inhalacja olejkiem sosnowym lub płukanie gardła wywarem z piołunu. Wszystko nieskuteczne. Żona już się przyzwyczaiła, zimą trzyma po prostu czapkę na nocnej szafce i gdy tylko otwieram okno, ona przez sen naciąga ją na głowę. Przykrywa się dodatkowo moją pozostawioną na łóżku kołdrą i śpi dalej. Kiedyś ją budziłem, panikowałem, wezwaliśmy raz pogotowie, ona parzyła mi ziółka i pocieszała, ale przecież oboje pracujemy i musimy się wyspać. A od wielu miesięcy stan jest stabilny, nie pogarszało mi się, ani nie polepszało. Jednakże niewątpliwie coś mi dolegało.
– Wszystko przez te papierosy – pouczała mnie nieraz przy porannej kawie.
– Ależ ja nie palę już od dwudziestu lat! – Nie dało się spokojnie słuchać tych wywodów. – Rzuciłem zaraz po studiach.
– Smoła została w płucach – Małżonka wiedziała swoje. – I cię teraz zabija.
Rany Julek. Wspaniała pocieszycielka! Znałem swoją kochaną połowicę i widziałem, że ona zawsze tak ględzi jak się martwi albo jest zdenerwowana. A tu nie dość, że mąż zapadł na jakąś niezdiagnozowaną przypadłość, to jeszcze od wielu miesięcy ani jedna noc nie była przespana do rana. Nawet święty by się wściekł. Dlatego nie miałem do niej żalu za te słowa.
Kiedy to się zaczęło? Nie pamiętam dokładnie. Jeszcze rok temu było dobrze. Potem przyszła jesień i pierwsze delikatne objawy. Jeszcze nie tak silne. Zimą było coraz gorzej. A teraz? Nawet sąsiad pytał mnie kilka dni temu, czy nie potrzebuję jakiegoś dobrego pulmonologa, bo jego kolega zna takiego. W głosie jednak czaiło się inne zdanie: „…bo ja więcej nie wytrzymam tych charkotów o trzeciej w nocy”. Podziękowałem, u pulmonologa już byłem i komplet badań zrobiłem. Nic nie wyszło. Płuca i oskrzela były czyste, wręcz pokazowe, jak na człowieka w moim wieku. Wcześniej oczywiście odbyłem kilka wizyt u lekarza ogólnego. Najpierw w osiedlowej przychodni, a potem u mojego znajomego w szpitalu na Kościuszki. I to on mnie badał oraz wysyłał na inne badania. Brałem syropy, tabletki, inhalacje, wszystko mniej lub bardziej skuteczne, lecz tylko na krótką metę. Bo po jakimś czasie sytuacja wracała do normy. Zaatakowało mnie coś nieuleczalnego.
– Kot albo pies jest? – Alergolog prowadził śledztwo podczas wizyt u niego. – Pierze w kołdrze albo poduszce. Grzyb na ścianie, mchy, porosty, kurz? Zauważył pan gdzieś wysypkę na ciele?
Testy nic nie wykazały. Nie jestem uczulony na żadne z typowych alergenów. Poszukiwania musiały iść w innym kierunku.
– Nie naraziłeś się komuś w pracy? – zastanawiała się moja żona. – Niektórzy potrafią nieźle dopiec drugiemu czarami i zaklęciami Voodoo. Jak na filmach. Ktoś wbija igłę w laleczkę z gałganków, a ty czujesz ból w brzuchu, w głowie albo po prostu kaszlesz.
Tak zgadywała moja małżonka, kobieta wykształcona i praktykująca katoliczka. A ja… ja zacząłem czytać o tych gusłach, sprawdzając czy nikt nie mógł tego na mnie wypróbować. Swoją drogą, gdzie trzeba wbić igłę lalce, żeby ktoś kaszlał? Innymi słowy poziom determinacji rósł. Kolega ze szpitalnej przychodni nie wiedział już, dokąd mnie skierować, bo przeszedłem wszystkich specjalistów, którzy mogą mieć coś wspólnego z kaszlem. Wtedy odkryłem, że współczesna medycyna ma swoje ograniczenia. I to nie gdzieś tam, hen, przy rzadkich odmianach nowotworów albo chorób genetycznych. Ona zawodzi tu i teraz, u człowieka, który kładzie się wieczorem jako całkiem zdrowy, a budzi po kilku godzinach nieomal jako gruźlik w ostatnim stadium wycieńczenia.
„Leczenie wszelkich przypadłości żołądka i płuc” – na stole leżała ulotka z adresem gabinetu wraz kilkoma innymi o podobnej treści. Moja małżonka po porażce oficjalnej medycyny rozpuściła w końcu wici i w kilka godzin jej niezliczone rzesze koleżanek zaopatrzyły nas w całą masę niezawodnych receptur, kontaktów z cudotwórcami, butelek z leczniczą wodą i magnetycznych talizmanów odwracających złe pole. Wchodziłem w nowy etap leczenia – będę królikiem doświadczalnym za własne pieniądze. Uważałem, że talizman z polem magnetycznym i naenergetyzowana woda to były rzeczy nieszkodliwe, ale nie wierzyłem, iż moja przypadłość choć o jotę osłabnie z ich powodu. I miałem rację. Litry wody w butelkach rozstawionych po całym domu i poduszeczka z tajemniczym zgrubieniem pod łóżkiem były od tego dnia niemymi świadkami moich męczarni o świtaniu. Pozostali jeszcze znachorzy.
Z poczekalni jednego z nich po prostu uciekłem. Otaczał mnie tam tłum ludzi czekających pokornie długie godziny aż Mistrz przyjdzie i w swoim natchnieniu przyjmie kogoś z tej grupy. Ludzie z naroślami, zniekształceni, na wózkach inwalidzkich, matki z dziećmi bez kończyn, niewidomi, paralitycy. Po pomieszczeniu krążyły szepty i wymieniane półgłosem opinie, kiedy Mistrz się pojawi, że bierze co łaska, ale nie mniej niż tysiąc, że Bóg ma w nim swojego przedstawiciela na ziemi i tym podobne. Przede mną rozlewał się ocean ludzkiej nędzy i cierpienia, w porównaniu z którym kaszel w środku nocy wydawał się czymś tak mizernym i prozaicznym, że straciłem cały zapał do wizyty.
Kolejny gabinet należał do uzdrowicielki spod Białegostoku. Tam, pod wschodnią granicą, podobno takich pełno. I część przenosi się do miast, gdzie ludzi chorych i cierpiących co niemiara, a portfele zasobniejsze. U niej szło szybciej niż u Mistrza, a i kaliber chorób był chyba cieńszy. W każdym razie dużo mniej widziałem pacjentów ze zniekształceniami ciała i widocznymi oznakami choroby. Kobieta przyjęła mnie w zaciemnionym pomieszczeniu. Panowała tu tajemnicza aura. Ukrzyżowany Jezus na jednej ścianie patrzył na jakiś amulet zawieszony naprzeciwko, nieokreślony i tajemniczy w formie, gdzie elementy skórzane i drewniane splątane były z kośćmi nieznanego mi zwierzęcia. A może człowieka? W kącie paliło się kadzidełko, wypuszczając w powietrze chmury duszącego dymu. Jedynym źródłem światła były kaganki porozstawiane po rogach pokoju. Kobieta wysłuchała o moich problemach, następnie nasypała do jakiegoś garnuszka ziół. Garnuszek zaczął dymić, prawdopodobnie był tam wsypany również żar palący zielsko. Dymu przybywało. Natomiast ona chodziła okadzając mnie wkoło i mrucząc pod nosem. Zaklęcia, modlitwy, przekleństwa? Nie wiem i nie jestem pewien czy chcę wiedzieć. Następnie napełniła flakonik jakąś cieczą, dosypała tam ziół, okadziła i odmówiła zaklęcie z rękami wyciągniętymi nad butelką. Po chwili byłem już na ulicy i z ulgą wdychałem powietrze bez smrodu kadzidła. Na wszelki wypadek poszedłem do znajomego lekarza, żeby sprawdzić czy sprzedany specyfik nie jest trujący.
– Po zapachu wydaje się, że to Herbipektisanex – stwierdził po powąchaniu i posmakowaniu cieczy. – Syrop dla dzieci. Po co ci to? Masz jakiegoś przedszkolaka z chrypką?
Nie powiedziałem mu gdzie byłem i skąd to mam, ani tego, że zapłaciłem za ten syrop 300 złotych. Miałem swój rozum i wiedziałem co mówić lekarzom. Trzy stówki za syrop, który normalnie kosztuje w aptece osiem złotych? Dość słona cena za te kilka słów wymamrotanych przez babę pod nosem i parę strzępków liści wrzuconych dla wzmocnienia tajemniczego efektu. Dałem się nabrać. Do oczu napłynęły łzy wściekłości. Tak teraz będzie, każdy byle cwaniak naciągnie mnie na ile chce, byleby obiecał uzdrowienie. A ja dam mu te trzy stówy albo i nawet trzy tysiące, żeby podtrzymać w sobie nadzieję na wyjście z moich problemów. Wściekły i smutny zarazem upiłem trochę słodkiej cieczy z butelki. Jak syrop dla dzieci, to przecież nic mi nie będzie. A przynajmniej mam łyk słodyczy w tej gorzkiej chwili.
Zaskoczenie – przespałem spokojnie całą noc. Nie mogłem uwierzyć rano swojemu szczęściu. Ani razu nie kaszlnąłem, oddech był głęboki i czysty. Czułem się wyspany, zdrowy i zadowolony. Spojrzałem z wdzięcznością na butelkę od guślarki spod Białegostoku. A jednak działa! Na nic moje studia, znajomość zasad Newtona i nabyta w szkole oraz w pracy umiejętność logicznego łączenia faktów. Od dziś wierzę w moc starej, zgarbionej baby mruczącej pod nosem słowa, które rozumie tylko ona i jej czarny kocur, bo taki też tam był. Żona była również szczęśliwa. Mąż był zdrowy, a ona nie będzie miała więcej w sypialni żywego budzika, nastawionego codziennie na trzecią rano. Uczciliśmy to wydarzenie odrobinę wystawniejszym niż zwykle obiadem i wizytą w supermarkecie, gdzie nakupiliśmy mnóstwo rzeczy.
– Weź jeszcze ten płyn do płukania prania – zakomenderowała moja lepsza połówka, wskazując na rząd butelek z kolorowymi etykietami. – Stary skończył się kilka dni temu, ale dużo przyjemniej się śpi w pachnącej pościeli.
Wyciągnąłem rękę, lecz ta zamarła w połowie drogi. Odwróciłem się i badawczo spojrzałem jej w twarz.
– Od dawna go używamy? – spytałem ze zmarszczonym czołem.
– Od kiedy reklamowali w telewizji. Jakieś pół roku – odpowiedziała i zastygła z dziwnym wyrazem twarzy. – Myślisz, że… – spojrzała wrogo na kuszące etykietki.
– Tak myślę – potwierdziłem. – Tylko dlaczego ciebie to cholerstwo nie rusza?
Nie wiedziała dlaczego, ale widać było, że jest dumna z faktu, że wytrzymuje atak chemiczny, który jej faceta zwala z nóg. Skąd to określenie „słaba płeć”?
Postanowiliśmy spać w pościeli bez pięknego zapachu. A ja po namyśle stwierdziłem, że warto było jednak iść do tej uzdrowicielki. Sam Herbipektisanex wprost z apteki to za mało, ale jeżeli się jeszcze do tego doda podlaskie zaklęcia, kadzidła, dymy, figurę Jezusa na krzyżu, tajemniczy amulet z kośćmi i syrop z ziołami, wtedy żaden niemiecki lub amerykański koncern chemiczny nie mają szans.
autor: tomaszmroz.blog.pl